Od najmłodszych lat wspaniale czułem się na wodzie, często lepiej niż na lądzie. Niczym Mariner, bohater filmu „Wodny świat”. Jako dzieciak pływałem na krach lodowych, skleconych z byle czego tratwach i znalezionych gdzieś na budowach styropianach. Najczęściej kończyło się to przymusową kąpielą w wodzie, hartując raczej zdrowie i charakter, niż umiejętności wodniackie. Moje zamiłowanie do pływania, pomimo tych nieporadnych początków, nie wygasło. Wręcz przeciwnie, czując zdecydowany niedosyt, z morzem i z Marynarką Wojenną związałem swoje całe życie zawodowe. Ale to inna, chyba ciekawa, historia…
Pierwszą poważną przygodę kajakową rozpocząłem dopiero jako nastolatek. Sekcja kajakowa przy nieistniejących już Zakładach Elektronicznych „UNIMOR”, w Gdańsku posiadała imponującą flotę kajaków epoksydowych. Nasiąkały wodą i przeciekały po kilku godzinach pływania. Wymagały suszenia, doraźnych napraw, a nieraz i łatania sporych dziur, po kontakcie z drobną gałązką czy kamieniem. O dzisiejszych super szczelnych workach kajakowych niewielu kajakarzy wówczas słyszało, o ile w ogóle. Wiosną 1990 r. sekcja zainaugurowała nowy sezon kajakarski, organizując spływ Wdą, na który zostałem zaproszony przez nieodżałowanego przyjaciela, Piotra, znanego gdańskiego propagatora wszelkich form turystyki kwalifikowanej i nie tylko. Zapewne to za jego sprawą, symbolicznie honorując jego pamięć, zawsze podczas moich podróży mam przy sobie „Książeczkę Turystycznych Odznak Kajakowych”, często ku zdziwieniu, a nawet rozbawieniu innych współkajakarzy, widzących w tym archaiczny sposób dokumentowania wypraw, rodem z PRL. Szczególnie w czasach komputerów, aparatów cyfrowych, GPS-ów i smartfonów, których to, jako „klamociarz”, mam również pełen kajak. Moja książeczka z pieczątkami z miejsc, które odwiedziłem ze swoimi kajakami, musi budzić nostalgiczno – konserwatywne asocjacje. Będę jednak trzymał się tego zwyczaju, bo kultura i tradycja marynarska składa się na legendarny „romantyzm morza”, którego nigdy się nie wyzbyłem, nawet po blisko 30 latach służby na morzu i wielu wyprawach kajakowych.
Kultura morska zawsze mnie uwodziła. Nie każda grupa zawodowa, czy hobbystyczna dopracowała się osobnego, nie tylko fachowego, działu bibliograficznego w czytelniach, ale też mnóstwa innych form artystycznych, jak malarstwa, fotografii, muzyki, a nawet mody. Nie potrafię wyobrazić sobie, np. festiwalu piosenki prawniczej, graczy w golfa, a nawet wędkarskiej, pomimo, że ich związki są silnymi organizacjami liczącymi miliony członków. Jednak to nie wszystko. Kajakarstwo i inne formy obcowania z żywiołem wody pozwalają poznać i poczuć bliskość przyrody, odkryć granice własnych możliwości. Niemniej ważne jest również poczucie wolności i niezależności, które chociaż coraz mniej, to jednak jeszcze ciągle daje system połączonych cieków, zbiorników i akwenów. Możesz płynąć prawie wszędzie, gdzie chcesz.
Ktoś kiedyś zapytał mnie: „Czy liczysz każde nawet jednodniowe, byle jakie kajakowanie?”. Bez namysłu odpowiedziałem: „Nie ma byle jakich wyjść na wodę”. Każde wymaga większego lub mniejszego (ale tylko nieznacznie) przygotowania. Wymaga zaplanowania trasy, sprawdzenia pogody, skompletowania załogi i sprzętu, prowiantu, zorganizowania transportu, w końcu bezpiecznego wiosłowania przez kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt godzin. Często zdarza się coś nieprzewidzianego, coś się zepsuje, czegoś się zapomni, organizm się zmęczy albo domaga się swoich praw. Trzeba umieć opanować stres, zaradzić przeciwnościom i pomimo trudów nadal cieszyć się tą unikalną chwilą. Zapewne nie jest to zabawa dla każdego. Trzeba wiedzieć, czego się spodziewać i trzeba tego chcieć.
Będąc na wodzie i nie tylko, staram się pamiętać o cytacie znalezionym w jednej z książek, który kiedyś podrzucił mi mój przyjaciel i najlepszy organizator kajakowych wypraw, jakiego znam, Michał: „Na morzu możesz wszystko robić dobrze, trzymając się reguł, a i tak morze cię zabije. Ale jeśli jesteś dobrym marynarzem, umierając, będziesz przynajmniej wiedział, gdzie jesteś.”
Piotr Kozłowski
wrzesień ‘2020